niedziela, 31 października 2010

Jakiś czas temu obiecałam sobie, że nauczę się filetować rybę tak pięknie jak to robi Pan w moim ulubionym sklepie rybnym... Dlatego dzisiaj postanowiłam sobie, że wdrożę swą obietnicę w życie... Pobiegłam więc do lokalnego sklepu rybnego i zakupiłam dwa wielkie tęczowe pstrągi... :)
Z zaciekawieniem patrzyłam na te piękne okazy leżące na desce gdy Jarek ostrzył nóż.... brrrr 
No tak, pomyślałam - ale co będzie jak totalnie pokiereszuję oba okazy i nie będzie można z nich już nic zrobić? Byłaby wielka szkoda, żeby ich nie zjeść a już nie wspominając o tym, że w naszym domu nie wyrzuca się ani kęsa cennego pożywienia... Więc logistycznie zaczęłam wertować swoje księgi kucharskie w poszukiwaniu receptury na rybę w (bardzo) małych kawałeczkach.... w przypadku gdyby coś poszło nie tak podczas operacji filetowania i wyciągania ości....

www.jamieoliver.com

Na ratunek przyplątała mi się książka Jamiego Oliver'a "Jamie's Italy" i jego cudowny przepis na klopsiki rybne w sosie pomidorowym... Strzał w dziesiątkę! pomyślałam. Teraz to już bez wyrzutów mogłam zabrać sie do procederu filetowania moich pstrągów....
Jakie było moje zdziwienie, gdy efekt końcowy okazał się całkiem pomyślny. Nie była to najkrótsza operacja na świecie :) Ale i tak poszło mi całkiem nieźle jak na pierwszy raz!!! I nawet mogłabym upiec piękne filety z relishem ziołowo - warzywnym. Ale skoro przepis Jamiego już miałam zakodowany w głowie więc czemu go nie wykorzystać.... Troszkę go zmodyfikowałam, bo u Jamiego w roli głównej wystąpił tuńczyk oraz orzeszki piniowe a ja mam dwa piękne pstrągi, zresztą równie smaczne i mieszankę orzechów laskowych, pistacjowych i włoskich oraz nasion dyni i słonecznika....

Klopsiki z pstrąga w sosie pomidorowym
(przepis według Jamiego Olivera "Jamie's Italy")



Sos pomidorowy:
1 mała cebula
4 ząbki czosnku
oliwa do smażenia (3-4 łyżki)
1 łyżeczka suszonego oregano
2 puszki po 400 g pomidorów pellati
ocet z czerwonego wina (użyłam 3-4 łyżek)
sól i pieprz do smaku
1 pęczek grubo posiekanej natki pietruszki (zastąpiłam bazylią)



Klopsiki:
oliwa z oliwek (kilkanaście łyżek)
400 g tuńczyka lub miecznika (zastąpiłam pozbawionym ości filetem pstrągabez skóry)
50 g orzeszków piniowych (zastąpiłam mieszkanką orzechów włoskich, laskowych i pistacjowych oraz pestek dyni i słonecznika)
1 łyżeczka mielonego cynamonu
1 łyżeczka suszonego oregano
1 garść posiekanej natki pietruszki (zastąpiłam bazylią)
100 g bułki tartej
50 g świeżo startego parmezanu
2 jajka
sok z 1 cytryny


Sos pomidorowy: Rozgrzać oliwę, poddusić na niej drobno pokrojoną cebulę i posiekany czosnek (ok. 5-7 minut). Dodać oregano, pomidory, ocet. Dusić 15 minut. Przyprawić solą, pieprzem i ew. octem lub szczyptą cukru.

Klopsiki: Oliwę (2-3 łyżki) rozgrzać na dużej patelni. Rybę pokroić w kostkę 2,5 cm i wrzucić ją na patelnię razem z orzeszkami i cynamonem. Doprawić lekko solą i pieprzem i smażyć ok. minuty lub tyle, by orzeszki lekko się zrumieniły. Zdjąć z ognia, lekko przestudzić, dodać pozostałe składniki i maczając ręce w wodzie, formować niewielkie klopsiki (wielkości piłki golfowej). Jeśli masa jest zbyt kleista, dodać wiecej tartej bułki (ale nie przesadzałabym z jej ilością). Klopsiki układać na talerzu lekko posmarowanym oliwą i schłodzić w lodówce przez godzinę. Na patelni rozgrzać resztę oliwy, partiami smażyć klopsiki na niedużym ogniu, obracając je tak, by rumieniły się równomiernie). Osuszyć na papierowym ręczniku. Usmażone połączyć z sosem, nakładać na talerze, oprószyć ziołami. Podawać z makaronem (ja wykorzystałam fusilli bucati).




Smacznego! 

sobota, 30 października 2010

Dziś sobota - mój ulubiony dzień tygodnia... W sobotę nigdy się nie spieszę, budzik jeszcze uśpiony (czeka na poniedziałek :)), ja budzę się we własnym biologicznym rytmie, potem czas na gorącą herbatę, jakieś super szybkie sprzątanie i moja ulubiona część dnia czyli wycieczka na targ w poszukiwaniu zapasów na kolejny tydzień... Wycieczka, ponieważ to jedyny dzień, w którym pozwalamy sobie z Jarkiem na obłędną degustację smaków, zapachów i kolorów produktów proponowanych przez naszych lokalnych farmerów. Zabawne, że zawsze znajdziemy coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie widzieliśmy albo nie jedliśmy.... I tak było też dzisiejszego popołudnia... Już z kilku metrów to dziwne coś... no właśnie co... przykuło naszą uwagę... Piękny, wręcz oślepiający o niesamowitym kształcie i kolorze purpury owoc...
Z zaciekawieniem podbiegłam do skrzynki, w której leżały te cuda natury i okazało się, że jest to DRAGON FRUIT, inaczej zwany PITAYA.... A wygląda to tak....


Bardzo stara legenda głosi, że tysiące lat temu, smoki ziejące ogniem stworzyły owoc. Gdy podczas bitwy, smoki tchnęły ogniem to ostatnią rzeczą, która wydobywała się z ich paszczy były owoce. Jeśli smok został zgładzony przez jakiegoś śmiałka, owoce były gromadzone i prezentowane władającemu cesarzowi jako oznaka zwycięstwa i cenny skarb.

Jeśli zgładzony smok został zjedzony przez zwycięskich żołnierzy, uważa się, że jeśli śmiałek pożywił się mięsem smoka, otrzymywał siły i okrucieństwo smoka. Legenda głosi, że mięso z podstawy ogona smoka, z którego wierzono, że powstaje smoczy ogień, był najsłodszy i miał najlepszy smak. Mówi się, że wszechobecne pragnienie zdobycia tegoż właśnie najsłodszego kawałka mięsa spowodowało zniszczenie wszystkich smoków ... Ach...




Pochodzenie Owocu Smoka nie jest dokładnie znane, choć wzmianki o nim pojawiły się po raz pierwszy w literaturze azteckiej w XIII wieku. Dlatego też właśnie Amerykę Południową uważa się za pierwotny jego dom (no oczywiście poza smoczymi ogonkami :)). Uważa się też, że to Francuzi przywieźli Owoc Smoka do Wietnamu ponad sto lat temu. Ale spożywany był wyłącznie przez rodziny królewskie i zamożnych ludzi. Obecnie. Dragon Fruit rozkwita w amerykańskich stanach takich jak Teksas, i uprawia się również w Meksyku i innych krajach Ameryki Południowej takich jak Argentyna i Peru. A także popularny jest krajach azjatyckich (Tajlandii, Malezji, Fillipinach).


Co ciekawe, Pitaja kwitnie tylko w nocy. Cały proces zapylenia kwiatów dopełniany jest przez nietoperze i ćmy. Kwiaty gatunków wytwarzających następnie owoc pitai są dużymi, białymi pachnącymi kwiatami, charakterystycznymi dla danego kaktusa. Kwiaty te są nazywane też z tego powodu Królową Nocy lub Księżycowym Kwiatem.




Owoc ten jest niskokaloryczny, o lekkim słodkawym smaku. Posiada miąższ z małutkimi czarnymi pestkami (podobnymi do kiwi). Spożywany jest na surowo. Schłodzenie owocu poprawia jego smak, dlatego często podawany jest w postaci deserów lodowych. Skórki owocu są niejadalne. Spożywane są również kwiaty - mogą być jedzone w sposób bezpośredni lub jako napar. Z owoców produkowane są też soki i wino. 
Pitaya jest owocem bogatym w Witaminę C, B, Wapń, Fosfor i błonnik, który ułatwia trawienie i działa kojąco na wątrobę.... 

Szkoda, że kupiliśmy tylko jeden owoc na przetestowanie... ale jutro lecę kupić więcej...


poniedziałek, 25 października 2010


Dziś rano obudziły mnie intensywne promienie słoneczne wpadające przez okno do naszej sypialni... I nie wiadomo dlaczego przypomniała mi się nasza ostatnia podróż do Paryża. Wspomnienie to przywołało na chwilę niesamowitą radość. Po chwili przyłapałam się na tym, że uśmiecham się sama do siebie - chwilowe zwariowanie czy też zwykła, mała radość, której w dzisiejszych czasach jest jak na lekarstwo... Przeciągając i wyginając jak to koty o poranku rozmarzyłam się o Paryżu... 


Fot. Robert Doisneau (www.robertdoisneau.com)

Sama podróż była niespodzianką, którą Jarek zafundował mi w pewien styczniowy poranek - naprawdę nic nie wiedziałam, do momentu pobódki o czwartej nad ranem...  pospiesznie wyciągnięta z łóżka usłyszałam "Kochanie, wstawaj bo zaraz wyjeżdżamy!". No i pewnie nie dowiedziałabym się gdzie jedziemy, gdyby nie to że na dworcu pan w okienku krzyknął do Jarka w niebogłosy "Ok Sir, you want to pick up your two tickets to Paris!". O rany, jaka była moja radość w tym momencie poznając miejsce naszej destynacji.... W jednej chwili przypomniało mi się kilka linijek pewnej piosenki francuskiej "Aux Champs Elysees", która jak na zawołanie wypłynęła z moich ust melodyjnie.... i tak te kilka linijek (bo tyle umiałam sobie zanucić :)) towarzyszyło mi przez dwie godziny drogi do Paryża.... A Paryż, jak to Paryż okazał się wszystkim tym co miałam w głowie - tymi widokami z pocztówek, tymi obrazami z francuskich filmów i tymi opowieściami przekazywanymi od kolejnych znajomych wracających z wakacji we Francji.... I moimi ulubionymi fotografiami Roberta Doisneau....

Fot. Robert Doisneau (www.robertdoisneau.com)

 A teraz właśnie ja stawiałam pierwsze kroki na romantycznej, paryskiej ziemi... :) ten obraz bardzo głeboko zapadł mi w pamięci.... Ale obraz ten, wypełniają jeszcze smaki i zapachy świeżo pieczonych bagietek z przyulicznych pattiserie, którymi delektowaliśmy się bez opamiętania... Dlatego dziś chcąc pozostać w klimacie tamtej podróży i wspaniałych wspomnień upiekliśmy Pain Rustique. 

Pain Rustique
(przepis zaczerpnięty od Jeffreya Hamelmana z 'Bread')



Składniki na zaczyn (poolish):
455 g mąki pszennej chlebowej 
455 g wody (455 ml)
1/8 łyżeczki drożdży suchych (0,5 g) lub 1/4 łyżeczki pokruszonych drożdży świeżych (1 g)

Składniki zaczynu wymieszać, przykryć szczelnie, pozostawić w temperaturze pokojowej na 12 - 16 godzin.

Składniki na ciasto właściwe:
cały zaczyn 
455 g mąki pszennej chlebowej 
173 ml wody 
18 g soli
1,5 łyżeczki drożdży suchych (6 g) lub 12 g drożdży świeżych


Wymieszać zaczyn, mąkę, wodę. Ciasto przykryć szczelnie, odstawić na 20 - 30 minut w temperaturze pokojowej. Po tym czasie do ciasta dodać sól i drożdże, wymieszać. Znowu przykryć szczelnie i pozostawić do wyrośnięcia na 70 minut, składając je w 25 i 50 minucie.

Wyrośnięte ciasto podzielić na 2 części. Uformować nie zagniatając mocno ciasta, po prostu nadać im mniej więcej prostokątny kształt. Im bardziej nieregularne, tym lepiej i bardziej rustykalnie wyglądają. Odstawić na 20 - 25 minut do napuszenia.


Piec w temperaturze 240º przez 35 minut (najlepiej na kamieniu), z parą. W połowie pieczenia uchylić lekko drzwiczki od piekarnika. Wystudzić na kratce.


Mała rada: ciasto nie nadaje się do wyrabiania w maszynie do chleba.


Smacznego :)
Pocztówka projektu Jarka - w roli głównej my... :)


sobota, 16 października 2010


Dziś znów będzie o chlebie!!! Ale o jakim chlebie..... 

W związku z tym, że mamy dzisiaj 5 edycję Światowego Dnia Chleba, postaraliśmy się żeby go uczcić pysznym i pachnącym bochenkiem, który wyszedł prosto z naszego piekarnika... :)

Chleb jest wyjątkowy bo przypomina nam o corocznym święcie chleba, na krakowskim Kazimierzu. Zazwyczaj przypada ono na jeden z czerwcowych, ciepłych weekendów. Są to dni, kiedy Krakowianie i turyści pojawiają się na Kaziemierzu i w atmosferze festiwalu i pikniku poznają bogactwo naszej kultury piekarskiej. Tak więc, w jednym miejscu można kosztować, degustować i kupować wyśmienite chleby, a wśród nich chleb prądnicki z historią pochodzącą z XV wieku, równie tradycyjne krakowskie obwarzanki, precelki, lisieckie kukiełki, oscypki, miody i ciasteczka.... A wszystko to od samych lokalnych piekarzy i farmerów.... Zazwyczaj imprezie tej towarzyszą warsztaty piekarskie dla dzieci, konkurs na najsmaczniejszy bochen chleba. A całemu temu zamieszniu przygrywają i przyśpiewują lokalne zespoły ludowe. Dla nas ta okoliczność zawsze była przypomnieniem smaków i zapachów z dzieciństwa. Najbardziej w pamięci zapadł nam chleb z suszonymi śliwkami, którym się dziś z Wami podzielimy. Chleb ten ma bardzo specyficzny smak, który jest efektem mieszanki suszonych śliwek i przypraw. Tutaj znów muszę wychwalić Liskę, u której skrzętnie pobieramy nauki pieczenia. To właśnie znów jej Pracownia Wypieków stała się inspiracją do naszego dzisiejszego wypieku a jednocześnie przywołała wiele wspomnień... tych zapamiętanych z dzieciństwa aromatów....


Pszenno-żytni chleb z suszonymi śliwkami

Czas przygotowania:
12-24 godziny wcześniej: odświeżenie zakwasu
8-14 minut: zagniatanie
10 minut: odpoczywanie chleba
2-2,5 godziny pierwsze wyrastanie
1-1,5 godziny: drugie wyrastanie
40 minut: pieczenie

100 g aktywnego żytniego zakwasu (dokarmionego 12-24 godziny wcześniej)
350 g wody
20 g świeżych drożdży
350 g mąki żytniej jasnej, chlebowej (użylam typ 720)
130 g mąki pszennej (użyłam mąki chlebowej)
20 g otrębów żytnich lub pszennych
1/4 łyżeczki zmielonych nasion kolendry
1/4 łyżeczki zmielonych nasion kminu indyjskiego
1/4 łyżeczki zmielonych nasion kopru włoskiego
1/4 łyżeczki zmielonego anyżu
6 suszonych lub wędzonych śliwek (powinny być dosyć miękkie), drobno pokrojonych
10 g (1,5 łyżeczki) soli morskiej

Do posypania: otręby żytnie

12-24 godzin wcześniej należy odświeżyć zakwas. 

Następnego dnia:
Wlać wodę do dużej miski, dodać drożdże, mąkę żytnią, pszenną, otręby, przyprawy i sól. Następnie wlać zakwas i dokładnie wyrobić ciasto. Następnie pozwolić odpocząć ciastu i wyrabiać ponownie przez 3-5 minut. Dodać śliwki, wymieszać.
Przykryć miskę folią spożywczą i odstawić do wyrastania na ok. 2 - 2,5 godziny. Ciasto mniej więcej podwoi swoją objętość.
Keksówkę wysmarować olejem i wysypać otrębami żytnimi.
Przelać ciasto, posypać jego wierzch otrębami i odstawić do wyrastania - ciasto wypełni całą formę. Zajmie mu to ok. 1-1,5 godziny.

Piekarnik nagrzać do 230 st C.
Na dno piekarnika wsypać 1/2 - 1 szklanki kostek lodu.
Wstawić wyrośnięty chleb. Piec 10 minut. Zmniejszyć temperaturę do 210 st C i dopiekać kolejne 30 minut. Chleb jest upieczony, jeśli wyjęty z formy i popukany od spodu wydaje głuchy odgłos. Gdyby tak nie było, należy wyjąć go z formy i dopiekać jeszcze chwilę, 5-10 minut.
Po upieczeniu chleb spryskać wodą i wstawić do piekarnika na 3 minuty. Dzięki temu będzie miał błyszczącą skórkę.

Upieczony chleb położyć na kratce kuchennej i zostawić do całkowitego wystudzenia.
Zachowuje świeżość przez kilka dni.



Smacznego Dnia Chleba 2010!!! :)


środa, 13 października 2010

No to chyba mogę powiedzieć, że pierwsze koty za płoty. Akcja 'Pierwszy chleb na własnoręcznie wychodowanym zakwasie' zaliczona. Przez to całe podekscytowanie to najchętniej piekłabym całe dnie i noce.... Muszę przyznać, że satysfakcja jest niesamowita. Każdy kęs chleba przypomina, że się go samemu zrobiło od początku do końca..
W całym tym ferworze pieczenia z piekarnika wyskoczyły mi też ostatnio całkiem niezłe grissini. Chyba wszystkim lepiej znane jako paluszki chlebowe lub bread sticks. Początków Grissini upatruje się w XIV wieku w Turynie, który zresztą szczyci się ich produkcją. Wiele jest mitów otaczających te pyszne paluszki. Najprawdopodobniej, receptura była opracowana przez kucharza, któremu po zrobieniu pizzy zostały resztki ciasta i tak sobie eksperymentując uformował on cieniuteńkie paluszki, grissini. Inna historia mówi o tym, jak to w 1675 roku, paluszki przyczyniły się do wyleczenia księcia Vittorio Amadeo di Savoia z poważnych problemów pokarmowych . Tu cała historia.
Nie ukrywam, że wykonanie grissini jest dziecinnie proste i jest świetnym dodatkiem towarzyszącym kolacji lub zwyczajnie wieczorkowi przy winie.... :)


Grissini Rubata
(wg przepisu znalezionego u Małgosi z Pieprz czy Wanilia, troszkę zmodyfikowanego)


475g białej pszennej maki chlebowej
1 ½ łyżeczki cukru
1 łyżeczka soli
1 ¼ łyżeczki drożdży instant
3 łyżki oliwy z oliwek
275g wody
3 łyżki ziaren sezamu
2 łyżki świeżo zmielonego rozmarynu
1 łyżka soli w płatkach lub grubych kryształkach

Do miski wsypać mąkę, cukier, sól, drożdże. Dodać oliwę i wodę. Wymieszać i wyrobić gładkie, elastyczne i miękkie lecz zwarte ciasto. Zostawić do wyrośnięcia na 1 godzinę. Następnie ciasto podzielić na 4 równe części (po 200g). Pierwszą zostawić zwykłą, w drugą wgnieść ziarna sezamu, w trzecią zmielony rozmaryn itd według uznania. Zostawić na 10 minut pod przykryciem.
Każdą ćwiartkę podzielić na ok. 25 gramowe kawałki i z każdego uformować cieniutkie wałeczki. Ułożyć je na wysmarowanych oliwą blachach do pieczenia i zostawić do ponownego wyrośnięcia na 30-45 minut. Paluszki bez dodatków posmarować wodą i posypać kryształową solą.
Piec w nagrzanym piekarniku w temperaturze 200ºC przez około 20-25 minut, aż paluszki się zezłocą, a ich wnętrze kompletnie wyschnie.


Smacznego!!!

poniedziałek, 11 października 2010


U nas w domu zawsze jadało się dużo różnego pieczywa a już od jakiegoś czasu coraz ciężej jest kupić w piekarniach taki tradycyjny smaczny chleb. Wciąż prubujemy coraz to nowych wypieków z lokalnych sklepików ale wciąż brakuje w nich 'tego' specyficznego smaku, który pamiętamy jeszcze z dzieciństwa... 

Ostatnio postanowiłam sobie więc, że nauczę się domowej sztuki piekarskiej. Naukę rozpoczęłam od przestudiowania chyba tysiąca stron i blogów o pieczeniu... Już nawet jestem stałą fanką kilku z nich... jednym z nich jest Pracownia Wypieków. Wszyscy pewnie znają Liskę i jej cudowny blog o pieczeniu i wszelkich jego aspektach.... Zaczytuję się w nim jak szalona!!! :) 

Dlatego postanowiłam, że rozpocznę swoją piekarską przygodę od zrobienia zakwasu, którego recepturę zaczerpnęłam właśnie od Liski. Dzisiaj mój zakwas ma już siedem dni i miewa się bardzo dobrze, bąbluje i pracuje że hej.... 
Nie będąc pewna swoich umiejętności piekarskich (jak kiedyś upiekłam murzynka to nie wiadomo dlaczego trzeba go było pić z kubeczków.. hehehehe) zaczęłam od najprostszego chlebka, który znalazłam w Liskowej Pracowni. Nie ukrywam, że miałam niezłego stracha jak już leżał w piekarniku - przez prawie 40 minut pieczenia, w duchu powtarzałam sobie - 'Żeby się udał, zeby się udał...' :) 

Hurrraaaa!!! Krzycząc i tańcując w kuchni jak dziecko cieszyłam się ze swojego rezultatu - z zewnątrz wyglądał pięknie, rumianie i chrupiąco.... Po chwili studzenia stwierdziliśmy z Jarkiem, że czas najwyższy sprawdzić co jest w środku... w końcu nie na darmo stare porzekadło mówi 'Nie oceniaj książki po okładce'. No i jakie było nasze zaskoczenie - UDAŁO SIĘ!!! Muszę się pochwalić, że wyszedł mi całkiem pyszny bochenek z nutą właśnie 'tego' specyficznego smaku z dzieciństwa. I to wszystko dzięki Lisce i jej radom.



Biały chleb na zakwasie

500 g mąki pszennej (najlepiej chlebowej, ale może być dowolna mąka pszenna)
1 płaska łyżeczka soli
300 g wody
8 g świeżych drożdży
150 g zakwasu żytniego 

Wszystkie składniki łączymy, najlepiej przy pomocy miksera. Ciasto powinno być dosyć gęste.
Przykrywamy sciereczką i odstawiamy na 2 h.
Następnie przekładamy ciasto do keksówki (o pojemności 1 kg) lub formujemy bochenek albo bułeczki.
Spryskujemy olejem lub oliwą i posypujemy maką.
Odstawiamy do wyrośnięcia na 45-60 minut.

Piekarnik nagrzewamy do temp. 210 st C i pieczemy chleb ok. 40 minut (bułeczki mniej wiecej 20 minut).


Dziękuję Lisce za świetnego bloga - źródło inspiracji i skarbnicę wiedzy o chlebie...

niedziela, 10 października 2010

Obiecany ciąg dalszy historii wczorajszej...

Wczoraj gościliśmy naszych zacnych przyjaciół na kolacji. Zacnych ponieważ tak jak my, Frederick i Martin są niebywałymi smakoszami i mają bardzo wysublimowane żołądeczki. I nie ukrywam, że bardzo zależało nam na tym, by nie dać plamy w kwestii kulinarnej... :)
No więc, jak to zawsze przed takimi domowymi przedsięwzięciami na więcej niż 2 persony (czyli skromnych nas:)) musieliśmy z Jarkiem zrobić niezłą burzę mózgów.... no i co my tu upichcimy - odwieczne pytanie.... opcji było chyba ze sto ale dziś wygrała ryba pieczona w soli, a właściwie ogromnej ilości soli....
Pomysł wziął się od jednego z naszych przyjaciół (mężczyzny dodam), który kiedyś nam ją własnoręcznie przygotował a na gotowaniu to on się zdecydowanie zna. W związku z tym już od razu wiedzieliśmy, że ryba może okazać się pełnym sukcesem....
Zadowolona z szybko podjętej decyzji, pobiegłam na zakupy. Miałam już pełny koszyk i prawie biegłam do kasy gdy przypomniałam sobie, że zapomniałam o najważniejszej rzeczy - soli, a przecież potrzeba jej aż 2 kg! Pobiegłam więc szybko do odpowiedniej częsci supermarketu w poszukiwaniu soli morskiej w kryształkach. W końcu gdy znalazłam odpowiednią sól i zaczęłam pakować ją do koszyka, najpierw jedno opakowanie, potem drugie i trzecie i czwarte i piąte... :) Nagle zza pleców usłyszałam głos przestraszonej pani, która zapytała: 'A po co pani tyle soli - przecież to takie niezdrowe jeść takie jej ilości!'. Ojej, pomyslałam, jak ja jej powiem, że to tylko na jedną kolację... heheheh ale po krótkiej rozmowie wytłumaczyłam, że ani trochę z tej soli nie trafi do naszych delikatnych żółądeczków i że to tylko do pieczenia. Bardzo się pani spodobał pomysł i z chęcią zapisała sobie przepis. Ciekawe, czy się kobiecina przekona.... :) Zwłaszcza w tym kraju, gdzie panuje paranoja i powszechny strach przed solą i tłuszczem... :) 

Rozbawiona całym zajściem wróciłam do domu i zabraliśmy się za gotowanie. A wyglądało to tak.....



Strzępiel pieczony w soli
Składniki na 4 łakomczuchów:

Do ryby:
4 średniej wielkości strzępiele (znany sea bass, ale każda inna ryba morska będzie świetnie pasować)
2 kg soli morskiej w kryształkach
1 cytryna
gałązki świeżego rozmarynu
pieprz do smaku (my użyliśmy pieprzu kolorowego)
1 ząbek czosnku


Umyć i osuszyć ryby. Do środka każdej ryby włożyć plasterek cytryny, dwa plastrki czosnku i po jednej gałące rozmarynu oraz pieprz do smaku. Rozgrzać piekarnik do 200 U+2103. Dużą blachę wyłożyć solą morską tak aby powstała 1 centymetrowa warstwa. Na niej układać ryby i zasypać je w całości. Trzeba jednak pamiętać by sól nie dostała się do środka ryby. Tak przygotowane ryby pieczemy około 40 minut. Gdy już się upieką, na powierzchni ryb widoczna jest solna skamielina, która trzeba młoteczkiem ostukać i delikatnie usunąć w całości.

My podaliśmy rybę w towarzystwie liści sałaty zroszonych pysznym dressingiem miodowo - balsamicznym.

Sałata (bo bez warzyw w naszym domu się nie obejdzie):
pomysł zaczerpnięty od Patrcyji (http://truffle-in-a-rum-chocolate.blogspot.com)

Liście wybranej sałaty (my użyliśmy sałaty rzymskiej ze względu na jej kruchość)

Dressing miodowo - balsamiczny:
1/4 szkl. delikatnej oliwy z oliwek extra virgin
1 łyżeczka miodu
1 płaska łyżeczka ostrej musztardy Dijon
1 szczypta świeżo mielonego czarnego pieprzu
2 łyżeczki balsamico
1 szczypta kurkumy

Wszystkie składniki dokładnie wymieszać, w podanej kolejności.
Dressing lekko zgęstnieje i zamieni się w emulsję. Polać nim sałatę tuż przed podaniem.

Oczywiście towarzyszyła nam butelka (nie jedna :)) naszego ulubionego Pinot Grigio, świetne humory owocujące niesamowitymi historiami z życia i nieprzyzwoitymi dowcipami... i czekaliśmy na miny naszych gości, które wyraźnie wydawały się zadowolone..... :)

Smacznego!

sobota, 9 października 2010



Właśnie tak - nasi zacni goście Frederick i Martin są już w drodze... Przed chwilką napisali sms-a, że już są w metrze... Stół już gotowy, wszystko przygotowane, Pinot Grigio chłodzi się w lodówce, ryba się aromatuzuje w ziołach i oliwie... a my już zrelaksowani i po wielkich kuchennych przebojach od samego rana, siedzimy w sofie i cieszymy oko naszymi pachnącymi wyrobami, które już niedługo (mamy nadzieję :)) spałaszujemy....

Jeszcze tylko zapalić świece....

Ciąg dalszy nastąpi...

czwartek, 7 października 2010


Dzisiaj szybko i bez wywodów, za to ekstra smacznie i przyjemnie!!!!
Oczywiście jak codzień z rana pozałatwiałam wszystkie sprawy i zaległości. A potem przyszedł czas na rozmyślania - czyli co dziś zjemy na obiad... to już chyba standardowe pytanie, które zadajemy sobie z Jarkiem każdego dnia bo jak to my, wychowani w rodzinach, w których mama codziennie coś pichciła i zawsze po szkole witał nas w domu talerz czegoś pysznego.... acha, zapomniałabym wspomnieć, że obie nasze mamy zawsze starały się dopilnować, żeby ich dzieci (jak to Bóg przykazał !!!) zasiadły do stołu, dzieliły się pysznościami z wielkiego garnka i jadły razem ze wszystkimi dzieląc się nowinkami z całego dnia... Wiele kultur, włącznie z naszą polską ma zwyczaj zasiadania do stołu i dzielenia się posiłkiem. Jest to czas kiedy wszyscy po trudach całego dnia zasiadają w zaciszu domowego ogniska, relaksują się i cieszą wspólnym towarzystwem. Kultura podobna do tej typowej włoskiej uczty, podczas której rodzina zbiera się wokół długiego, drewnianego stołu pod winoroślami i dzieli wielką miską pasty i domowym winem.


Zachodni świat przyjął lazanię i inne dania z makaronu, oczywiście umieszczając swoje pomysły farszów i samej jej prezentacji. Jedno jednak pozostaje wciąż niezmienione - wszyscy siedzą przy stole i obserwują jak lazania wychodzi z piekarnika i jeszcze parując od jego ciepła jest rozdzielana pomiędzy domowników. My lazanię robiliśmy już nie raz ale dzisiejsza była inspiracją zaczerpniętą z bloga jednej z naszych czytelniczek - Majki, która prowadzi świetny blog o nazwie Kulinarny Kalejdoskop. My jednak troszkę zmodyfikowaliśmy przepis według naszych kulinarnych gustów i jak zwykle przygotowanie jej sprawiło nam niesamowitą radość. A do tego już nie mogłam się doczekać wyprubowania naszego nowego nabytku - terakotowego naczynia świetnie nadajacego się do pieczenia lazani. Spałaszowaliśmy naszą lazanię w tempie expresowym, popijając przy tym nasze ulubione Pinot Grigio....

Lasagne z quorn'em i szpinakiem
(Quorn to taka wegetariańska, proteinowa przekąska z grzybów, która jak my to mówimy, udaje mięso)


Składniki na 4 duże porcje:
250 g quorn'u (oczywiście może być mięso mielone według preferencji i dostępności)
400 g świeżego szpinaku
400 g pomidorów z puszki
1 wielka cebula
10 ząbków czosnku (my jemy dużo bo lubimy i dzięki temu jesiennym grypom mówimy NIE)
2 łyżki koncentratu pomidorowego
1,5 łyzki oliwy z oliwek
1 łyżka mieszanki ziołowej (u nas oregano, rozmaryn i tymianek)
szczypta soli i pieprzu 
1 łyżeczka gałki muszkatułowej
szczypta płatków chilli
15-20 płatów lazanii ( w zależności od naczynia)
100 g startego sera ( my użyliśmy emmentallera)


Sos beszamelowy:
3 łyżki masła
3 łyżki mąki
1/2 l mleka
szczypta soli, pieprzy i gałki muszkatułowej


Cebulę i czosnek obrać i drobno pokroić. My czosnek zgniatamy niedbale nożem (największym jaki mamy). Na patelni rozgrzewamy połowę naszej oliwy z oliwek, szklimy połowę posiekanej cebuli. Dodajemy quorn, połowę czosnku, pomidory i przecier pomidorowy oraz zestaw ziół i dusimy do miękkości i zredukowania wszelkich płynów.
W głębokim garnku rozgrzewamy resztę oliwy i wrzucamy pozostałą cebulkę i czosnek (dużo czosnku :)). Wrzucamy pokrojony drobno świeży szpinak. Dorzucamy jeszcze sól, chilli i obowiązkowo gałkę muszkatułową. Obowiązkowo, dlatego że gałka nadaje szpinakowi bardzo specyficzny smak i uwydatnia jego zdrowe właściwości. Wszystko dusimy na małym ogniu przez około 10 minut.
W międzyczasie przygotowujemy beszamel: masło topimy w małym garnku, oprószamy mąką i dodajemy mleko ciągle mieszając (bo jak nie mieszamy to ono lubi się zazwyczaj przypalić lub też wyskoczyć z garnka). Przyprawiamy do smaku solą, pieprzem i gałką muszkatułową (tym razem szczyptą).
Piekarnik rozgrzewamy do temp. 200°C. Na dnie naszego terakotowego naczynia (zresztą zakupionego wczoraj w hiszpańskich delikatesach) wlewamy trochę beszamelu, układamy na nim płatki lazanii tak aby pokryły całe naczynie. A następnie warstwami układamy: szpinak, sos, płatki lazanii, potem quorn, sos i znow płaty lazanii. I tak aż do wykończenia wszystkich składników. Ostatnią warstwą powinny być płaty lazanii, ktore zalewamy z wierzchu beszamelem i obsypujemy serem.
Wkładamy naszą lazanię do piekarnika i pieczemy przez 40-45 min. A potem już tylko się endżojujemy przy stole opowiadając o wydarzeniach dnia....

Smacznego!!!!

środa, 6 października 2010

Dziś rano obudzona strugami deszczu uderzającego w okno, pomyślałam... co za dzień, znowu pada! Szare niebo, ulica pokryta różnokolorowymi parasolami, kałuże rozpryskujące się od biegu przechodniów.... jesień zawitała u nas już wielkimi krokami. No i co tu zrobić żeby dzień nie zakończył się tak szaro jak się zaczął... A niech to, pomyślałam - zrobię sobie małą wycieczkę!! Owinięta w koc i w zimowych kapciach podreptałam do kuchni w potrzebie gorącej herbaty z cytryną cały czas powtarzając sobie w myślach  - niech zaświeci słońce, niech zaświeci słońce... :) no i cóż się stało? Dwie godziny później, prawie przygotowana do wyjścia, zabezpieczona na wszystkie możliwe sposoby przed deszczem zobaczyłam, że nie ma po nim ani śladu... i zaświeciło słońce... niemalże podskoczyłam z radości i postanowiłam jak najszybciej wyjść z domu by złapać choć trochę ostatnich promieni słonecznych w tym roku.

Jakiś czas temu, szukając kolejnego pomysłu na obiad natknęłam się w internecie na wzmiankę o pewnej księgarni - jednak jest to niezwykła księgarnia bo można w niej kupić książki wyłącznie związane z kuchnią, gotowaniem i kulinarnymi podróżami wielkich mistrzów patelni...
Kto by pomyślał, że to tak niedaleko...
A ponieważ stawiam pierwsze kroki w pieczeniu chleba (i tu się pochwalę, że jestem na etapie chodowania swojego pierwszego zakwasu chlebowego ale o tym kiedy indziej) pomyslałam, że może znajde tam książkę Pana Hammelmana o wypiekach domowego chleba.

Ale do rzeczy! Księgarnia ma wdzięczną nazwę Books for Cooks i mieści się w jednym z najbardziej kosmopolitycznych miejsc w Londynie - przy Portobello Road, która prowadzi do samego serca Notting Hill. 
Ulica ta, znana jest głównie z gwarnej atmosfery towarzyszącej marketowi antyków, pamiątek i innych szpargałów. Co mi się najbardziej podoba w tym miejscu to to, że nie uświadczy się tu żadnego sieciowego sklepu ani  popularnych coffee shopów. Jedynie małe, przytulne kawiarenki i sklepiki w starym angielskim stylu z drewnianymi witrynami i stoliczkami na zewnątrz. Aż się dusza prosi żeby usiąść na filizankę świeżo zaparzonej kawy czy herbaty. 


Jakie było moje zdziwienie gdy wchodząc do księgarni zobaczyłam w tle małą kawiarenkę i krzątające się za barem kucharki. No i już wiedziałam, że tak szybko stąd nie wyjdę... I tak się też stało! Co prawda, nie zdążyłam na porządny obiad, który jest tu serwowany codziennie i to oczywiście według receptur wybieranych ze sprzedawanych tu książek ale za to załapałam się na ostatni kawałek ciasta czekoladowo - pomarańczowego i filiżankę czarnej herbaty cejlońskiej. Ale szczęściara - pomyślałam :) Teraz to już nic mi do szczęscia nie trzeba było.... słońce, klimatyczna księgarenka, trochę słodyczy i dobra herbata - jak niewiele trzeba by zaspokoić głód duszy i żołądka...


Po szybkim spałaszowaniu tych pyszności zabrałam się do przeglądania półek z książkami... po kilku godzinach namiętnej lektury stwierdziłam, że to już chyba czas na dalszą wędrówkę po Portobello Road... Oczywiście, jak to ja nie mogłam wyjść z pustymi rękami i zasiliłam swoją kucharską biblioteczkę o kolejne dwie pozycje - tym razem wydane przez Books for Cooks, które są zbiorem przepisów opracowanych przez samego właściciela księgarni, a które są serwowane w tutejszej kawiarence.

Dostałam również zaproszenie do skorzystania z organizowanych przez księgarnię workshopów kulinarnych prowadzonych przez autorów sprzedawanych książek.
Ach, napewno skorzystam.... :)











Z wielkim uśmiechem na twarzy wyszłam z księgarni i jeszcze chwilkę stałam przed witryną aby podelektować się radoscią ostatnich kilku godzin w niej spędzonych.


Kilkadziesiąt metrów dalej znalazłam kolejne miejsce, które od dziś będę regularnie odwiedzać. Są to delikatesy z hiszpańskimi smakołykami i (co mnie najbardziej zadowoliło) terakotowymi naczyniami. Po raz kolejny dzisiejszego dnia mogłam nakarmić duszę i żołądek - przystojni, uśmiechnięci hiszpańscy sprzedawcy :) ( nie mówcie Jarkowi) zachęcali do degustacji tradycyjnych hiszpańskich wędlin i serów... no i w samym kącie regał z terakotą. Uwielbiam gotować i piec w terakocie. Porowata struktura gliny po uprzednim namoczeniu w ciepłej wodzie (przez około 15-20minut) stwarza świetne warunki dla temperatury i jednocześnie wilgoci gotowania. Nie trzeba używać żadnego tłuszczu (co mnie się najbardziej podoba). Mamy już kilka glinianych garnków w naszej kolekcji ale znów się nie oparłam i oto co zakupiłam... 



Przez chwilę czułam w powietrzu wojnę domową, że znów przyniosłam kolejne naczynia (jakby to ich mało w domu było) ale co tam.... taki piekny dzień, pełen przyjemności i radości.... napewno jakoś się wytłumaczę....



niedziela, 3 października 2010


Cały czas mam w pamięci te długie wieczory przy winie i dobrym jedzeniu w słonecznej Toskani... Ach, co to był za czas!!! Kiedy tylko oboje z Jarkiem przekroczyliśmy granicę francusko - włoską, wiedzieliśmy, że to jest to miejsce gdzie może kiedyś przypadkowo kupimy rustykalną willę, którą odbudujemy i tchniemy w nią życie... całkiem jak w książce "Under the Tuscan Sun" Frances Mayes. Bohaterka książki po przykrych osobistych  przejściach niespodziewanie kupuje zrujnowaną willę w Toskani. Ksiażka ukazuje jej codzienne zmagania w zetknięciu się z włoską kulturą, perypetie remontowe i rozterki miłosne.... ach, przeczytajcie sami!!!! Z jednego z blogów książkowych dowiedziałam się, "że otwierając tę książkę, można poczuć smak suszonych pomidorów i aromat włoskiego wina". Wiedziona więc tymi rozkosznymi aromatami zakupiłam książkę i zaczęłam czytać... pomiędzy stronicami czułam ten zapach ziół i kwiatów a opisywane przez autorkę krajobrazy byly niczym pejzaże .... pejzaże, ktore sami mieliśmy okazję podziwiać...


Tak zaczęła się nasza historia miłosna z Toskanią. Krajobraz Toskani nasycony jest barwami bujnych winorośli, cyprysów, urokliwych, starych gospodarstw i gajów oliwnych. W samym jej sercu, tętniącej życiem Florencji tworzyli najwięksi artyści Leonardo da Vinci i Michaelangelo, pisali swoje dzieła Dante i Boccaccio a niebo explorował Galileo.... dla nas piękno Florencji stanowiły zapachy unoszące się nad miastem - zapachy porannej swieżo parzonej kawy, chrupiącego chleba, wyrazisty posmak oliwy z oliwek oraz wina z okolicznych winnic, ktore towarzyszyło niemal każdemu naszemu posiłkowi...


no i te długie przechadzki po lokalnych marketach w poszukiwaniu aromatów... ach!!! nawet krzyczące mamy wykłucające się o cenę pecorino gran reserva brzmiały wręcz melodyjnie.... ach, co to byl za czas!!!


Tamte aromaty pieczonego chleba wciąż pozostają w mojej głowie dlatego dziś stawiam pierwsze kroki w jego pieczeniu i tak o to z naszego piekarnika wyłania sie chrupiąca ciabatta...z własnego wykonania suszonymi pomidorami i czarnymi oliwkami... Ach, jak under the tuscan sun.... :)

Ciabatta wg przepisu znalezionego u Szefa John'a
(troszke przeze mnie zmodyfikowany)

 Składniki:
4 szklanki (200ml) mąki chlebowej
1/2 łyżeczki drożdży instant
11/2 łyżeczki soli
2 szklanki wody (o pokojowej temperaturze)
oliwki kalamata
suszone pomidory w oliwie (ja użyłam własnej roboty)



Mieszamy wszystkie składniki, ale nie wyrabiamy ciasta tak dokładnie jak na chleb tylko mieszamy drewnianą łyżką, przykrywamy ściereczką i odkładamy w ciepłe miejsce do wyrośnięcia na 12 godzin. Ja zrobiłam ciasto wieczorem tak żeby rano jeszcze dodać oliwki i suszone pomidory i odstawić na jeszcze około 2 godziny do ponownego wyrośnięcia. Następnie rozgrzewamy piekarnik do 230℃. W międzyczasie smarujemy blachę małą ilością oliwy (lub innego tłuszczu) i obsypujemy obficie mąką kukurydzianą. Następnie wyrabiamy z naszego ciasta podłużny placek i przerzucamy go na blachę a z wierzchu obsypujemy małą ilością mąki chlebowej. Wkładamy nasze ciasto do rozgrzanego piekarnika i czekamy 40 minut na efekt końcowy. Po 40 minutach minutkach wyciągamy chrupiącą ciabattę i pozwalamy jej ostygnąć na kratce parę minut. A potem to juz tylko zajadamy kromki naszej ciabatty polane oliwą z oliwek koniecznie extra virgin i odrobiną octu balsamicznego.   DELIZIOSO!!!!
Jest to przepis tak prosty, że wychodzi świetnie już za pierwszym razem. Jedynym sekretem tego przepisu jest to, że nie wyrabiamy ciasta bardzo mocno a jedynie mieszamy wszystkie składniki drewniana łyżką i wcale nie musi być ono wymieszane z extra precyzją gdyż to umożliwia naszemu ciastu na powstanie specyficznych dla ciabatty dziurek w środku. 








Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...